czwartek, 14 listopada 2013

Jak wyjść z teatru z mieszanymi uczuciami, czyli „Siła przyzwyczajenia” na Scenie STU

Do teatru, gdzie po każdym ze spektakli wychodziłam bardzo zadowolona, wybrałam się zachęcona premierą sezonu. „Siła przyzwyczajenia” to trudna sztuka, nie oczekiwałam więc, że wyjdę z niej odprężona i zadowolona. Spektakl jaki zaserwował widzom reżyser, Remigiusz Brzyk, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Niestety, nie do końca w pozytywny sposób, ale mimo wszystko nie jako strata czasu.

Fabuła spektaklu koncentruje się wokół ludzi cyrku. Dyrektor trupy, Caribaldi, nie oszczędza swoich pracowników. Całe dnie spędzają na doskonaleniu swoich umiejętności, a w przerwach ćwiczą kwintet „Pstrąg”, którego perfekcyjne wykonanie jest obsesją Caribaldiego. Największym dramatem bohaterów jest niemoc, niepozwalająca wyrwać się im z toksycznych relacji, których głównym powodem jest Caribaldi. Tak jak już wspominałam, fabuła nie jest lekka ani przyjemna. Spektakl ten powoduje u widza katharsis, a przynajmniej powinien. Zamiast tego pozostaje niesmak i rozczarowanie. Zacznę od plusów sztuki. Niestety, udane rzeczy nie dały rady zatuszować tych nieudanych. Świetna scenografia Justyny Łagowskiej (scena otoczona linami na kształt klatki, co jakichś czas podświetlanymi, pluszowa ławka dookoła, a przy ziemi umocowany materiał imitujący trampolinę), gra aktorska Krzysztofa Globisza oraz Wojciecha Leonowicza sprawiły, że oglądnęłam spektakl do końca. Należy także wspomnieć o niemożliwie wręcz wygimnastykowanej dziewczynce grającej wnuczkę Caribaldiego, którą wszyscy obserwowali z podziwem dla jej gimnastycznych umiejętności. W tym miejscu muszę niestety skończyć wysyp pozytywów i przejść do negatywów. Przede wszystkim nie rozumiem zamysłu reżysera, czy też samego aktora, żeby z postaci błazna zrobić nawet nie mało inteligentnego człowieka, a zwierzę na dwóch nogach. Proszę wyobrazić sobie moja minę, gdy patrzyłam na człowieka z pomalowaną na brązowo twarzą, skaczącego jak małpa i wydającego z siebie nieustannie małpie odgłosy, jęki, rzucającego czasem w przestrzeń słowa. W teatrze jestem w stanie wiele oglądnąć, ale w tym przypadku miałam ochotę wejść na scenę i potrząsać biednym aktorem, żeby już przestał wydawać te dźwięki. Zatrudnienie żywego szympansa do tej roli wywołałoby lepszy efekt. Kolejną sprawą jest pogromca lwów.. w sukience. Dlaczego, po co? Następnie dziewczynka grająca wnuczkę. Jestem pod wrażeniem jej sztuczek gimnastycznych, ale zatrudnienie dziecka do takiej sztuki, a nie dorosłej aktorki, nie jest moim zdaniem najlepszym pomysłem. Kolejną rzeczą, która mi osobiście się nie podobała była lecąca muzyka w tle. Nie przez cały czas, ale dłuższe sekwencje. Rozpraszała mnie i nie pozwalała się skupić na całości spektaklu. Sztuka ta oparta jest w większości na monologach. Moim zdaniem trudno jest w takiej sytuacji zaaranżować spektakl tak, aby zaciekawił widza. Uważam, że w tym przypadku reżyser nie wykonał w 100% dobrze powierzonego mu zadania. 

Moim zdaniem „Siła przyzwyczajenia” nie obroni się tym, że grana jest na Scenie STU, jednym z moich ulubionych teatralnych miejsc w Krakowie. Ponad dwie godziny z przerwami spędzone w budynku teatru zastanawiałam się, co napisać o tym spektaklu. Niestety, ostatecznie przelała się czara goryczy i rozczarowania. Niemniej jednak nie był to czas stracony. Teatr sam w sobie zawsze działa na mnie pozytywnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz