Do teatru, gdzie po każdym ze
spektakli wychodziłam bardzo zadowolona, wybrałam się zachęcona premierą
sezonu. „Siła przyzwyczajenia” to trudna sztuka, nie oczekiwałam więc, że wyjdę
z niej odprężona i zadowolona. Spektakl jaki zaserwował widzom reżyser,
Remigiusz Brzyk, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Niestety, nie do końca w
pozytywny sposób, ale mimo wszystko nie jako strata czasu.
Fabuła spektaklu
koncentruje się wokół ludzi cyrku. Dyrektor trupy, Caribaldi, nie oszczędza
swoich pracowników. Całe dnie spędzają na doskonaleniu swoich umiejętności, a w
przerwach ćwiczą kwintet „Pstrąg”, którego perfekcyjne wykonanie jest obsesją
Caribaldiego. Największym dramatem bohaterów jest niemoc, niepozwalająca wyrwać
się im z toksycznych relacji, których głównym powodem jest Caribaldi. Tak jak
już wspominałam, fabuła nie jest lekka ani przyjemna. Spektakl ten powoduje u
widza katharsis, a przynajmniej powinien. Zamiast tego pozostaje niesmak i
rozczarowanie. Zacznę od plusów sztuki. Niestety, udane rzeczy nie dały rady
zatuszować tych nieudanych. Świetna scenografia Justyny Łagowskiej (scena
otoczona linami na kształt klatki, co jakichś czas podświetlanymi, pluszowa
ławka dookoła, a przy ziemi umocowany materiał imitujący trampolinę), gra
aktorska Krzysztofa Globisza oraz Wojciecha Leonowicza sprawiły, że oglądnęłam
spektakl do końca. Należy także wspomnieć o niemożliwie wręcz wygimnastykowanej
dziewczynce grającej wnuczkę Caribaldiego, którą wszyscy obserwowali z podziwem
dla jej gimnastycznych umiejętności. W tym miejscu muszę niestety skończyć
wysyp pozytywów i przejść do negatywów. Przede wszystkim nie rozumiem zamysłu
reżysera, czy też samego aktora, żeby z postaci błazna zrobić nawet nie mało
inteligentnego człowieka, a zwierzę na dwóch nogach. Proszę wyobrazić sobie
moja minę, gdy patrzyłam na człowieka z pomalowaną na brązowo twarzą, skaczącego
jak małpa i wydającego z siebie nieustannie małpie odgłosy, jęki, rzucającego
czasem w przestrzeń słowa. W teatrze jestem w stanie wiele oglądnąć, ale w tym
przypadku miałam ochotę wejść na scenę i potrząsać biednym aktorem, żeby już
przestał wydawać te dźwięki. Zatrudnienie żywego szympansa do tej roli
wywołałoby lepszy efekt. Kolejną sprawą jest pogromca lwów.. w sukience.
Dlaczego, po co? Następnie dziewczynka grająca wnuczkę. Jestem pod wrażeniem
jej sztuczek gimnastycznych, ale zatrudnienie dziecka do takiej sztuki, a nie
dorosłej aktorki, nie jest moim zdaniem najlepszym pomysłem. Kolejną rzeczą,
która mi osobiście się nie podobała była lecąca muzyka w tle. Nie przez cały
czas, ale dłuższe sekwencje. Rozpraszała mnie i nie pozwalała się skupić na
całości spektaklu. Sztuka ta oparta jest w większości na monologach. Moim
zdaniem trudno jest w takiej sytuacji zaaranżować spektakl tak, aby zaciekawił
widza. Uważam, że w tym przypadku reżyser nie wykonał w 100% dobrze
powierzonego mu zadania.
Moim zdaniem „Siła
przyzwyczajenia” nie obroni się tym, że grana jest na Scenie STU, jednym z moich
ulubionych teatralnych miejsc w Krakowie. Ponad dwie godziny z przerwami
spędzone w budynku teatru zastanawiałam się, co napisać o tym spektaklu. Niestety,
ostatecznie przelała się czara goryczy i rozczarowania. Niemniej jednak nie był
to czas stracony. Teatr sam w sobie zawsze działa na mnie pozytywnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz